Kategoria: parerga

Tadeusz Ginko. Rys historyczny Akademickiego Klubu Włóczęgów.

Tadeusz Ginko. Rys historyczny Akademickiego Klubu Włóczęgów.

Szanowni Państwo,

Szanowni zebrani dzisiaj w budynku Śląskiej Izby Lekarskiej w Katowicach.

W imieniu członków Akademickiego klubu Włóczęgów Wileńskich, tych żyjących i tych którzy już odeszli oraz w imieniu Akademickiego Klubu Włóczęgów Kajman byłej Śląskiej Akademii Medycznej, obecnie Śląskiego Uniwersytetu Medycznego serdecznie dziękuję za zaproszenie na dzisiejszą uroczystość nadania jednemu z pomieszczeń Śląskiej Izby Lekarskiej w Katowicach honorowego patronatu Profesora medycyny, dla wielu z nas bezgranicznie podziwianego za charakter, za wiedzę i umiejętności chirurga Tadeusza Ginko.

Jego CURRICULUM VITAE zostało w poprzednich szkicach życiorysu tego wspaniałego człowieka już nakreślone.

Tutaj pragnę uzupełnić kilka szczegółów dotyczących jego studenckiego życia w Wilnie, oraz związanej z Profesorem Ginko historii Akademickiego Klubu Włóczęgów Wileńskich oraz Akademickiego Klubu Włóczęgów KAJMAN.

W przedwojennym Wilnie, w latach studenckich Tadeusza Ginko, Akademicki Klub Włóczęgów był ewenementem i kontrastem do tworzonych tam na wzór głównie niemieckich uczelni studenckich korporacji. Tych organizacji studenckich na Uniwersytecie w Wilnie po odzyskaniu niepodległości po pierwszej światowej wojnie (uniwersytetu powstałego w 1579 roku dzięki staraniom biskupa Waleriana Protasiewicza Szuszkowskiego a ufundowanego przez polskiego Króla, Stefana Batorego) tych studenckich organizacji było wówczas sporo, przeszło siedemdziesiąt. Akademicki Klub Włóczęgów Wileńskich wybijał się jednak na ich tle swoim liberalnym programem oraz kształtowaniem pozytywistycznego nastawienia dla życia, dla nauki, dla natury i dla otaczającego politycznego świata.

Takiemu nastawieniu Akademicki Klub Włóczęgów Wileńskich zawdzięcza fakt, że wielu jego członków odegrało w późniejszej historii znaczącą rolę w rozwoju nauki, jako profesorowie wielu uczelni, czy w tworzeniu nowych wartości w literaturze tak jak noblista Czesław Miłosz, Paweł Jasienica (Lech Beynar), Teodor Bujnicki, czy Wacław Korabiewicz , prawdopodobnie też Jerzy Putrament lub wpływając na wydarzenia polityczne tak jak Stefan Jędrychowski, były Minister Spraw Zagranicznych PRL czy Teodor Nagurski aktywny politycznie w przedwojennej Polsce członek Akademickiego Klubu Włóczęgów Wileńskich.

Jaka atmosfera towarzyszyła studentowi Tadeuszowi Ginko w Wilnie przed wojną na uczelni i jaki wpływ na jego osobowość miało zetknięcie się z działalnością Akademickiego Klubu Włóczęgów Wileńskich.

Opierać możemy się na własnych relacjach z ust naszego kochanego Profesora, jak również na bezpośrednich i książkowych wspomnieniach Czesława Miłosza, Wacława Korabiewicza czy Teodora i Bohdana Nagurskich, Stefana Jędrychowskiego czy na informacjach zamieszczonych w   opracowaniach historyków, m. In. Aleksandra Srebrakowskiego oraz Waldemara Szełkowskiego.

Akademicki Klub Włóczęgów Wileńskich założony został w 1923 roku.

W 1925 roku można już było przeczytać na łamach akademickiego czasopisma „Alma Mater Vilnensis” pierwszy oficjalny anons tej organizacji:
Klub Włóczęgów” – dziecko idei przyjaźni i koleżeństwa. Spadkobierca dążeń i metod „Szubrawców Wileńskich”. Wyraz życia duchowego młodzieży uniwersyteckiej poza murami Wszechnicy. Jedno z wielu kół i kółeczek bezregulaminowych, bezstatutowych i… bezprezesowych. Statut wyraźny! Cel jeszcze jaśniejszy. Satyryczno-humorystyczna krytyka życia młodzieży i jej… bezżycia. Budzenie energii do czynu – czynu pracy nad pogłębieniem wartości ducha, wyrobieniem hartu woli. Inicjowanie dróg, wiodących do tego celu – oto zadanie klubu. Hasłem jego: „Humor z pracą – praca z humorem”. Zżyta, przyjacielska atmosfera zebrań i współpraca świadczą za powodzeniem przedsiębranych projektów. Nie ma tu waśni bo… niema polityki. Dwa są warunki przyjęcia nowego członka. Primo: winien należeć do „płci brzydkiej”, secundo: być wolnym od należenia do organizacji politycznych. Tym, którzy zapragną należeć do klubu – droga otwarta! Inicjatywa i spryt ją wskażą. Drogowskazami jeszcze będą imienne lub bezimienne wystąpienia na arenę czynnego życia. Prawdziwy, urodzony „włóczęga” – pozna je. Takiego zaprasza… „Klub Włóczęgów„.

Pomysłodawcami powołania Klubu byli: ówczesny student prawa, a po latach wiceprezydent miasta Wilna, Teodor Nagurski „Ostatni” i student medycyny, później znany podróżnik, Wacław Korabiewicz „Kilometr”. Według tego, co opowiadał i pisał później „Ostatni”, Klub Włóczęgów był kontynuatorem tradycji klubu utworzonego w 1917 roku przez polskich harcerzy z Homla, na terenie dzisiejszej Białorusi. Homelscy Włóczędzy spotykali się w budynku jedynej biblioteki polskiej w mieście. Czas spędzano na dyskusjach, a także na wesołych zabawach. Próbowano też twórczości literackiej, której efekty publikowano na łamach własnej gazetki „Jak to u nas”, drukowanej za pomocą powielacza hektograficznego.
Ówczesne lata nie były dobre dla beztroskich zabaw. Włóczędzy, jak wielu innych harcerzy, byli też członkami konspiracyjnej Polskiej Organizacji Wojskowej (POW). Homelska placówka tej organizacji została zdekonspirowana w maju 1919 roku i Włóczędzy musieli wycofać się na zachód w głąb polskiego terytorium. Po czynnej walce i różnych przygodach, część członków Klubu znalazła się w Warszawie, gdzie ponownie organizowano wspólne spotkania oraz kontynuowano wydawanie czasopisma.

Spotkanie założycielskie nowego, tym razem wileńskiego, Klubu Włóczęgów odbyło się 19 grudnia 1923. Uczestniczyli w nim obok, Teodora Nagurskiego „Ostatniego” i Wacława Korabiewicza „Kilometra” także Wacław Urbanowicz „Gospodarz” i Alfred Urbański „Podpalacz”, którzy studiowali na USB. Powołana organizacja miała być czymś przeciwstawnym wobec królujących na uniwersytecie korporacji studenckich.
Zasadnicza różnica między Klubem a korporacjami polegała na tym, że członkiem AKWW mógł być każdy student USB, któremu odpowiadało towarzystwo klubowców. Pieniądze, pochodzenie społeczne, poglądy polityczne nie miały wpływu na to, czy kogoś przyjmowano do Klubu, czy nie. Liczyła się jedynie inteligencja kandydata na Włóczęgę i jego poczucie humoru.

Odpowiednio do tego wymyślono atrybuty Klubu. Od 1924 roku największą świętością a zarazem swoistym sztandarem AKWW była wielka laska pasterska, nazywana przez klubowców „Lagą”, obwiązana bordowo-złotym „Sznurem Jedności”. Barwy sznura odpowiadały kolorom wschodzącego i zachodzącego słońca. Każdy członek Klubu nosił wielki czarny beret z kutasikiem w kolorze czerwonym, jeśli był „Noworodkiem”, żółtym, jeśli był „Włóczęgą” i złotym, jeśli był „Arcywłóczęgą”. Hymnem organizacji został „Kurdesz”, napisany w 1926 roku przez Władysława Arcimowicza „Kurdesza”, a będący trawestacją znanej pieśni biesiadnej Franciszka Bohomolca, śpiewanej często w swojej pierwotnej wersji przez korporantów. Tekst włóczęgowski brzmiał następująco:

Kielichy pełne
Wstańmy koledzy
Wychylmy toast
Za zdrowie wiedzy!
Niech zstąpi mądrość
I pije z nami
Kurdesz, Kurdesz nad Kurdeszami.

Niech żyje rektor
I profesorzy,
Niechaj im Pan Bóg
Dziatek przysporzy,
Za to, że duszą
Dzielą się z nami.
Kurdesz, Kurdesz nad Kurdeszami.

Niech żyje miłość
Mocna jak wino
Za twoje usta
Słodka dziewczyno
Wznosimy toast
Wypijże z nami.
Kurdesz, Kurdesz nad Kurdeszami.

Niech żyje dzielność
Braterskich dłoni
Co może jutro
Chwycą się broni.
Więc jutro z szablą,
Dziś z kielichami.
Kurdesz, Kurdesz nad Kurdeszami.

Niech żyje młodość
Muzy i wiosna
Niech żyje piosnka
Zawsze radosna!
Niech smutek nigdy
Czół nam nie plami.
Kurdesz, Kurdesz nad Kurdeszami.

Tekst KURDESZA z biegiem lat wydłużał się, ponieważ najważniejsze wydarzenia klubowe znajdowały w tym hymnie swoje odzwierciedlenie. Mimo każdorazowego śpiewania o spełnianiu toastów, w lokalu Klubu zalecana była (tak było przynajmniej w latach trzydziestych), prohibicja. Nie oznacza to oczywiście, że klubowcy byli całkowitymi abstynentami. Jako organizacja starano się jednak dbać o trzeźwość i kreować taki wizerunek na zewnątrz, co w pewnym stopniu dodatkowo miało odróżniać Klub od korporacji studenckich działających wtedy na uniwersytecie.

Odpowiednio do ducha organizacji został też przygotowany jej statut, do posiadania którego zobowiązywały odpowiednie ustawy rządowe. Zasady rejestracji wszelkich stowarzyszeń studenckich regulował „Okólnik Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego z dnia 1 kwietnia 1922 r., L.2642-IV/22 do Rektorów szkół akademickich w sprawie stowarzyszeń akademickich”. Do dzisiaj zachowało się kilka wersji statutu AKWW. Najstarsza z nich datowana jest na 4 XII 1927 r. i sygnowana jest przez Wacława Korabiewicza „Kilometra” i Władysława Masłowskiego „Rousseau”. Mając to wszystko na uwadze należy uznać twierdzenia Korabiewicza, Pawła Jasienicy i Czesława Miłosza, że AKWW nie posiadał pisanego statutu, jako odzwierciedlenie ówczesnego stanu ducha członków Klubu, a nie odbicie rzeczywistości.

W następnych latach działalności organizacji pojawiła się także specjalna pieczęć oraz znaczek klubowy. Te rzeczy były jednak późniejszymi dodatkami będącymi konsekwencją oficjalnego statusu organizacji akademickiej, jednak najważniejsze były dla klubowców „Laga” i berety, po których zawsze poznawano Włóczęgów.
Aby zostać członkiem Klubu, trzeba było wykazać się poczuciem humoru, gdyż inaczej trudno sobie wyobrazić uczestnictwo kandydata na Włóczęgę w chrzcie „Noworodków”. Cała uroczystość odbywała się na jednej z zaplanowanych włóczęg za miasto. Najpierw „Noworodki”, jak przystało na swój stan, ubrane w niemowlęce czapeczki i śliniaczki, w towarzystwie swoich matek chrzestnych, którymi były koleżanki z uczelni, paradowały przez całe Wilno, idąc w kierunku miejsca uroczystości. Gdy tam dotarto, przy dźwiękach werbli i innych dostępnych, byle głośnych instrumentów, rozpoczynano ceremonię, w której trakcie „Noworodek” przekształcał się we „Włóczęgę”, otrzymując imię klubowe. Aby zostać pełnoprawnym Włóczęgą, trzeba było jeszcze tylko przygotować tzw. „Spiritus Movens”, czyli wykład na określony, lecz dowolnie wybrany temat, połączony z dyskusją.

W hierarchii Akademickiego Klubu włóczęgów Wileńskich najważniejszą funkcję pełnił wybierany na okres jednego roku Prezes nazywany w pierwszych latach istnienia „Referentem” później „Wygą“. Wiele informacji wskazuje na to, że do roku 1929 funkcję tą pełnił niezwykle kreatywny założyciel klubu Wacław Korabiewicz (Kilometr). We wpomnieniach o sobie pisał egocentrycznie „Klub to ja, a ja to klub“. Stefan Jędrychowski podkreślając satyrycznie samouwielbienie oraz lekko dyktatorskie zapędy „Kilometra” powiedział na jednym z zebrań AKWW, że klub ma szczęście, że „Kilometr” nie cierpi na hemoroidy bowiem wówczas wszyscy musieliby odbywać zebrania na stojąco. Korabiewicz zawdzięczał posłuch u braci studentów, a w wieku podeszłym swoją sławę jako pisarz, awanturniczemu stylowi swojego życia. Był przemiłym, „duszą bratem łatem”, człowiekiem o niezwykłej odwadze. Będąc jeszcze uczniem gimnazjum odważył się wyruszyć do matki do rodzinnych Girgżdel, tuż po zawieszeniu broni z bolszewikami, kiedy granica z Liwą Koweńską była jeszcze zamknięta. Jedynym dokumentem i przepustką jaką miał w kieszeni był list Ministra Kolei Wąskotorowej Litwy z prośbą o pomoc podczas podróży jego córce, której Wacław Korabiewicz towarzyszył jako opiekun. Późniejszy rozgłos przyniosły Korabiewiczowi szaleńcze podróże kajakiem do Turcji, kajakiem do Indii, praca jako lekarz okrętowy Daru Pomorza później na M.S. Piłsudski, etnograficzne badania w Afryce, w tym stanowisko Dyrektora Etnograficznego Muzeum w Tanzanii. Kolejnymi Wygami AKWW byli Wacław Krukowicz (MAJTEK-ZŁODZIEJ), Anatoliusz Cybulin (AMATOR), Czesław Herman (KIKI), Bohdan Nagurski (MELODYSTA), Karol Szulc (KAKADU), Zygmut Ruszczyc (SERADELA) i Romam Mongird (CHRZAN). Po tym ostatnim dnia 09 listopada 1938 roku zgromadzenie AKWW wybrało na stanowisko Wygi klubu Tadeusza Ginko noszącego pseudonim WAŁKOŃ. W momencie przyjęcia tej funkcji Tadeusz Ginko był studentem czwartego roku wydziału lekarskiego USB. studiując na tym wydziale od 1935 roku. W Akademickim Klubie Włóczęgów Wileńskich pojawił się już prawdopodobnie jesienią 1935 roku i już po dwóch latach był wybrany do Rady Klubu na zgromadzeniu z dnia 25 lutego 1937 roku.

Na cotygodniowe spotkania Włóczęgów Wileńskich przygotowywano referaty na rozmaite, interesujące studentów tematy. W zapiskach archiwalnych Klubu istnieje wzmianka o dwóch wystąpieniach Tadeusza Ginko. W referacie wygłoszonym w AKWW „O potrzebie kolonii dla Polski“, Tadeusz Ginko poruszył modny wówczas temat dotyczący korzyści płynących z posiadania własnych kolonii, stawiając Rzeczpospolitą w jednym szeregu z przodującymi krajami Europy. Inny referat „Szlaki wodne Prus Wschodnich“ świadczył o zainteresowaniach turystycznych autora, i był przygotowany w celu organizacji wyprawy kajakowej po jeziorach i rzekach Prus Wschodnich. Zaangażowanie Tadeusza Ginki we wszystkich dziedzinach życia klubowego zadecydowało o jego wyborze na stanowisko Wygi AKWW, na którym przebywał do 28 lutego 1939 roku. Sześć miesięcy do wybuchu drugiej wojny światowej i zajęcia Wilna przez Rosjan oraz rozwiązania Uniwersytetu obowiązki ostatniego Wygi AKWW pełnił Edward Langhammer (NUNCJUSZ).

Wśród osób, które chodziły przed wojną po Wilnie w wielkich czarnych beretach zamiast normalnych czapkach studenckich czy korporanckich deklach znalazło się kilka znanych dzisiaj osób, w tym Lech Beynar, czyli Paweł Jasienica, który w Klubie nosił przezwisko „Bachus”, oraz Czesław Miłosz, w Klubie „Ja-yo”. Podstawową cechą AKWW była jego apolityczność, stąd jego członkami byli ludzie o bardzo różnym światopoglądzie. Z jednej strony, znalazł się wśród nich np. Kazimierz Hałaburda, zwolennik endecji, a obok niego lewicujący Teodor Bujnicki „Amorek”, Stefan Jędrychowski „Robespierre” czy Czesław Miłosz „Ja-yo”. Wszystkimi zaś nimi kierował, wtedy całkowicie apolityczny, Wacław Korabiewicz „Kilometr”. Taka różnorodność zapatrywań na otaczającą rzeczywistość była świetnym zaczynem do zaciekłych dyskusji podczas spotkań klubowych. Po latach stała się ona także źródłem różnych niemiłych zaskoczeń. Na przykład okazało się, że po wojnie, kiedy Paweł Jasienica „Bachus”, z powodu swojej działalności w podziemiu niepodległościowym, był przesłuchiwany na UB, spotkał tam jednego z członków AKWW, który zajmował wtedy stanowisko …wicedyrektora Departamentu V Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. W 1968 roku tegoż samego Jasienicę potępiał w oficjalnych przemówieniach inny członek Klubu, który w tym czasie piastował wysokie funkcje we władzach PRL. Tak zdarzało się po wojnie, kiedy Klub już nie istniał. Jednak w czasach studenckich ta różnorodność poglądów nie przeszkadzała przyjaźnić się klubowcom. Co więcej, w większości wypadków te przyjaźnie przetrwały do końca życia.

Aktywność klubowców przejawiała się na dwóch polach. Z jednej strony były to często głęboko sięgające dyskusje podczas cotygodniowych spotkań AKWW oraz działalność ogólnokulturalna na terenie uniwersytetu i miasta. Z drugiej zaś strony były to „włóczęgi”, czyli dłuższe lub krótsze wyprawy za miasto i popularyzacja turystyki wśród studentów USB. Wielu z tych ostatnich wspominało długo wymyśloną przez Włóczęgów sekcję ZNAJ (Zmarnowanej Niedzieli Ani Jednej), w ramach której organizowano liczne akademickie wycieczki – włóczęgi za miasto.

Włóczęgowski pęd do podróży i odkrywania miejsc tajemniczych oraz niedostępnych dla zwykłych zjadaczy chleba zaowocowały przygotowaniem kilku szlaków turystycznych. Efektem podróży z lat 1928-1934 było opracowanie szlaku kajakowego z Wilna do Wilna. Była to trasa licząca 951 km i obliczona na 20 do 30 dni podróży. Natomiast w latach 1934-1935 członkowie Klubu spenetrowali, opisali, a następnie udostępnili dla zwiedzających podziemia kościoła św. Ducha (dominikańskiego) w Wilnie.

Największym osiągnięciem turystycznym AKWW było zorganizowanie przez Wacława Korabiewicza „Kilometra” wyprawy kajakowej do Konstantynopola. Po dotarciu pociągiem z Wilna do Nowego Targu, przygotowane we własnym zakresie trzy kajaki przewieziono na furmankach do miejscowości Twardoszyn w ówczesnej Czechosłowacji, skąd zaczął się właściwy spływ. Trasa wiodła dalej rzekami: Orawa, Wag, Dunaj, a następnie od ujścia tej rzeki brzegiem Morza Czarnego, aż do samego Konstantynopola w jego azjatyckiej części. Wśród uczestników tej wyprawy znalazł się Antoni Bohdziewicz „Czwartek”, później znany reżyser filmowy i współtwórca łódzkiej szkoły filmowej, Czesław Leśniewski „Czech”, Wacław Korabiewicz „Kilometr”, Antoni Czerniewski „Pacykarz”, Bogumił Zwolski „Izwolszczyk”. Wacław Korabiewicz opisał tą niezwykłą podróż w książce „Kajakiem do Minaretów“. Po powrocie do Wilna AKWW otrzymał za ten wyczyn list gratulacyjny od wojewody wileńskiego Władysława Raczkiewicza.

W rok po wyprawie do Stambułu odbyła się druga włóczęga zagraniczna. Inicjatorami jej byli Czesław Miłosz, Stefan Jedrychowski i Stefan Zagórski. W czerwcu 1931 roku chcąc dorównać Korabiewiczowi wyruszyli z Wilna do Pragi. Tam zamierzali kupić używaną kanadyjkę, ponieważ sportowy sprzęt w Czechosłowacji był o połowę tańszy niż w Polsce, i przetransportować ją do Lindau nad jezioro Bodeńskie. Stąd Renem i dopływami Renu planowali dopłynąć jak najbliżej Paryża, gdzie wówczas odbywała się Wystawa Kolonialna.

Po kupieniu w Pradze czółna Jędrychowski z Zagórskim wyruszyli pieszo przez Alpy Bawawarskie do Lindau, a Miłosz pozostając w stolicy Czechosłowacji przez dwa tygodnie organizując transport łódki zwiedzał Pragę i kilka dni włóczył się w pobliżu granicy czechosłowacko – niemieckiej. Po spotkaniu w Lindau rozpoczęto spływ. Jezioro Bodeńskie przepłynęli bez kłopotów. Gorzej było na Renie w jego górnym biegu, ponieważ wymijanie kamieni i karczy wzmagało nie lada sprawności i uwagi. Pewnego dnia uratowała podróżników intuicja, każąc im się zatrzymać 200 metrów przed wodospadem Szafuza. Pod miejscowością Koblenz Pen mieli jednak już mniej szczęścia. Podróżując bez map i GPS-u i trafili na porochy uszkadzając czółno, które poszło pod wodę, a rozbitków wyłowiła niemiecka wodna policja. Stracili też pieniądze i paszporty. Uratowali dwa plecaki. W Zurychu Konsul RP.  Wydał im paszporty i pożyczył trochę pieniędzy. Dalsza podróż zamieniła się w pieszą włóczęgę – z Zurychu pieszo do Bazylei. Dalej pociągiem do Strasburga, a następnie od obranego celu, do Paryża.

Klub Włóczęgów był też współorganizatorem, razem z Cechem Św. Łukasza z Wydziału Sztuk Pięknych USB, słynnych Szopek Akademickich, do których teksty pisali między innymi Teodor Bujnicki i Stefan Jędrychowski. Inicjatywą Klubu była też plenerowa impreza „Zabicie Bazyliszka”, w której uczestniczyło bardzo wiele osób odgrywających role w tym przedstawieniu. AKWW zafunkcjonował też jako wydawca tomu wierszy, autorstwa niektórych klubowców oraz członków Koła Polonistów USB. Popularności dodawały Włóczęgom coroczne bale, dzięki którym zarabiali oni przy okazji pieniądze na swoje wyprawy. Wacław Korabiewicz w swoich wspomnieniach tak opisywał genezę balów włóczęgowskich w Wilnie:

„Któregoś dnia rzuciłem myśl zakupu kajaków. Musimy rozpocząć dalsze wędrówki w szeroki świat. Ale skądże na to wziąć gotówkę? Wyłoniła się konieczność imprezy dochodowej. Ale takiej, która by była zgodna z naszą ideologią.
– Wiecie! Wsadzimy kij w mrowisko. Urządzimy bal prawdziwie ogólnoakademicki na szeroką skalę, bez krochmalonych koszul, bez fraków, bez „honorowych” gospodyń, taki prawdziwie włóczęgowski, wesoły a szczery, przyzwoity a dowcipny. Zupełnie inny od szykownych, banalnych oficerskich czy korporanckich bali. Musimy zredagować takie zaproszenie, które by w pięty poszło korporantom, a ujęłoby za serce intelektualistów i naszą profesurę.
I tak się właśnie zaczęło. Chwytając się od śmiechu za brzuchy, wspólnymi siłami ułożyliśmy tekst zaproszenia. Skleciliśmy go w żargonie dziadów podkościelnych. Znieśliśmy snobistyczną listę honorowych gospodyń, a przede wszystkim wykluczyliśmy „obowiązujące stroje wieczorowe, choć „przyodziewek miał być musowo godziwy” – zaznaczaliśmy, że … „kanapek ani innej zagrychy brać nie potrzeba” – bufet bowiem miał być na miejscu. Treść i formuła zaproszeń wyraźnie przeciwstawiała się przyjętym, szablonowo nadętym i nakrochmalonym formom etykietalnym. Po prostu kpiliśmy z dotychczasowych banałów (…)
Właśnie w owym czasie likwidowano wystawę kilimów regionalnych. Naczelną dyrektorką okazała się ciotka jednego z włóczęgów. Gratka nie z tej ziemi! Wszystkie kolorowe szmatki trafiły na ozdobę naszych sal balowych. Co za egzotyczny przepych! Na domiar wszystkiego udało mi się wytrzasnąć skądś lusterkową kulę, co elektrycznym napędem miała się obracać na suficie, rzucając niedyskretne zajączki przy zgaszonym świetle.
Rybka chwyciła. Wszystkie bilety zostały rozchwytane. Tłok niesamowity, a jaki „tłok”! – sama wyborowa publiczność. Profesura prawie w komplecie. Żadnych kawałów. Nawet korporantom bal nasz wielce przypadł do smaku.”

Od tamtej pory Włóczędzy stale urządzali swoje bale na początku każdego roku, każdy z nich odbywał się zaś pod innym hasłem. Od czasu „Balu pod równikiem” z 1934 r., AKWW zapraszał do zabawy zawsze dnia 1 lutego.
Inicjatyw klubowych było znacznie więcej, trudno je jednak tu wszystkie wymieniać. Najważniejsze jest to, że grupka ludzi (każdego roku było to około 20 osób) potrafiła bardzo mocno się wpisać w obraz przedwojennego Wilna wzbogacając jego koloryt.
Wszystko, co robiono w Klubie, było dokładnie dokumentowane. Systematycznie protokołowano wszystkie rodzaje zebrań, dzięki czemu można dzisiaj dość dokładnie odtworzyć różne inicjatywy włóczęgowskie. Z zachowanych dokumentów najciekawsze są jednak tzw. „Księgi Włóczęg”, w których wyznaczony danego dnia klubowiec musiał w sposób dowcipny opisać odbytą właśnie włóczęgę. Jak wyglądały takie zapiski, najlepiej pokaże opis włóczęgi w dniu 23 III 1930 autorstwa Pawła Jasienicy „Bachusa”. Oto on:

Na początku był Bachus. Chodził, czekał aż zaśmierdziało i – zjawiło się Padło. Jeśli wierzyć temu ostatniemu, to policjant przed Ostrą Bramą oświadczył, iż miał Bachusa na oku. Momencik jeszcze i zjawiają się Had z Przykładką, a potem wielkim pędem przybiegł Amorek. W końcu zjawił się i Robespierre. Ale jeszcze stop. Had napycha w pobliskiej knajpie swój historyczny brzuszek. No jest nareszcie i idziemy.
Dzień na razie „nieciepły”, w nocy padało, deszcz czy też śnieg i niebo jest pochmurne. Zaraz za miastem skręcamy na trakt oszmiański i maszerujemy bokami szosy. Któryś tam przypomina sobie sekcję ZNAJ, która niegdyś istniała. Postanawiamy ją wskrzesić mianując jednocześnie Padło i Bachusa insektami, a Klukwę „Gnidą”. Teraz należy skomponować hymn sekcji i wszyscy maczają w tym palce.
Po chwili ryczymy na całe gardło:

Towarzysze Sekcji ZNAJ
włóczęgowskie bezbożniki!
drży przed nami cały kraj
przed wyglądem naszym dzikim

Podobało się, ale nie wszystkim. Baby idące do kościoła plują i żegnają się, a Had – cenzor protestuje przeciw słowu „bezbożniki”. Niech mu będzie, zmieniamy na „skurczybyki”, jaka mi różnica. Należy zaznaczyć, że dnia tego Had pełnił funkcje cenzora i poddawał krytyce poszczególne zwrotki. A trzeba się było z nim liczyć, bo to on hymn zapisywał.
Ale nie uprzedzajmy faktów. Idąc w dobrym tempie mijamy Niemież. Chmury tymczasem gdzieś się zapodziały i robi się całkiem ciepło, chociaż pociąga lekki wiatr. Rozpoczynamy niezmiernie poważną dyskusję o literaturze. Gadamy o różnych rzeczach pięknych (literatura skandynawska) i ludzkich (twórczość Ossendowskiego) w końcu zjeżdżamy na sadyzm w literaturze. Jednogłośnie uznajemy Amorka za obiecującego sadystę. Poważną pogwarkę przerywa Had przypominając, że nie po to zabrał klisze, aby je zpowrotem przynosić. Wobec takiego dictum schodzimy z szosy, brniemy kawałek po rozmiękłej roli i włazimy na dość wysoki pagórek z majakiem u szczytu. „Olimp w klubie”, czyli Amorek z Bachusem idą wydzielać ciała astralne, czyli dematerializować się, a reszta żre przyniesione zapasy. Tak więc oddajemy się z Amorkiem czynności, której tyle miejsca i talentu poświecił Remarque w swojej książce. Wodzimy rozmarzonym wzrokiem po polach „ługach i siełach”, tudzież po swoich uduchowionych i z lekka nadętych twarzach, gdy wtem dolatują nas z góry okrzyki i odgłosy powitań.
„Podjadek” – ryczy Amorek i gna na górę jak sarenka, a ja za nim ciężej nieco. Istotnie jest i wita się z nami czule. Okazuje się, że spóźnił się na zbiórkę i dogonił nas biegiem. Zadowoleni z takiego obrotu sprawy (bo to i dzień zrobił się cudowny) fotografujemy się i ruszamy dalej. Na szosie, która staje się coraz bardziej pagórkowata, mija nas samochód z dworca kursujący. Życzymy w duchu samochodowi i pasażerom trądu czarnej ospy i nosacizny i o dziwo „samowar” staje i ani rusz. Bierzemy cholerne tempo i mijamy nieszczęsny wehikuł z minami pogromców Nurmiego. Przechodząc obok, któryś tam znacząco zakaszlał. Nie na długo starczyło tryumfu. Samochód zreperowany mija nas wioząc zwycięsko uśmiechniętych kandydatów na szubienicę. Teraz spotykamy po drodze wiele mile wyglądających wieprzy i zaczynamy dalej hymn komponować. Każdy z nas ma jakiś w nim wiersz na sumieniu. Oto on w ostatecznej redakcji:

Już poświęceń minął czas
Klukwa pławi się w pierzynach
Przestrzeń, słońce wabi nas
I uśmiecha się dziewczyna.


(skojarzenie z Klukwą nasunął nam widok wieprzy)

Niechaj gnije ten kto chce
Dla filistrów słowa wzgardy
Wieprz w ukłonie karku gnie
Zatkał się samochód hardy
Słońce to rozkoszy zdrój
Wiatr opala nasze członki
Adamowy nęci strój
Dobrze chodzić bez obsłonki
A więc naprzód sekcjo ZNAJ!
Nie zmarnujem ani święta
Kto raz z nami przeżył raj
Ten na wieki zapamięta.

…Tymczasem idziemy a Had opowiada anegdotki tak sprośne, że aż Padło oblizuje się. Cel tych dykteryjek głęboki. Oto nie ma w nich ani jednego wyrazu plugawego. Nie dochodząc do szosy musimy się rozstać. Robespierre i Amorek spieszą się na Szopkę, więc utwierdzają wiatraki w laurach i gnają, a my reszta idziemy powoli gadając o tym i o owym. Pod Niemieżem Podjadek i Wydra są paręset kroków na przedzie, a my we trzech z tyłu kontemplujemy łagodne i piękne światło zachodu. W pewnej chwili za nami dzwonek roweru. Had i ja skaczemy w bok, kolarz mija nas i wpada na Wieśka. Zderzają się łbami. Cyklista leży na szosie. Po chwili podnosi się, ale nie bardzo się rusza, widocznie boi się Hada. Padło maca się za obolały łeb i klnie.
W Niemieżu pijemy w jakiejś karczmie na balkonie. Nie wieje tu ambrozją, owszem czuć świński gnój. Nikt jakoś nie je reszty zapasów żarcia.
Pozostała droga odbywa się spokojnie i bez wypadku. (…) Na Wielkiej żegnamy się i rozchodzimy. Koniec. Daj Boże zawsze takie włóczęgi i takie obiady, i taki sznaps. Oh!

Bachus herbu Flacha. (Paweł Jasienica)

Podobnych zapisów w „Księgach Włóczęg” jest znacznie więcej. Do najdowcipniejszych autorów należeli tu Stefan Jędrychowski i Teodor Bujnicki, jednak i innym nie brakowało weny w tym względzie. W niektórych wypadkach takie teksty czyta się z ogromnym zaskoczeniem. Dotyczy to na przykład wymienionego już Stefana Jędrychowskiego. Dzisiaj jest on znany jako były członek PKWN, a później wysoki urzędnik władz komunistycznych w Polsce, co skłania tych, którzy go osobiście nie znali, do postrzegania go jako osoby ponurej bez poczucia humoru, czyli typowego aparatczyka. Jak się okazuje, w młodości potrafił on być jednak człowiekiem bardzo dowcipnym, potrafiącym ubrać to w odpowiednią formę literacką.

Powracając do cytowanego tutaj z Księgi Włóczęg zapisu Pawła Jasienicy należy wyjaśnić, że do atrybutów Akademickiego Klubu Włóczęgów Wileńskich należało nadawanie członkom oprócz nominacji na Noworodka, na Włóczęgę, czy Arcywłóczęgę również klubowych imion, czyli pseudonimów. Nadanie takiego imienia związane było ze specjalnym rytuałem, podobnym do ceremoniału przyznania stopnia włóczęgi.

Pawła Jasienicę (Lecha Beynara) nazwano „BACHUSEM” ponieważ jego okrągła i różowa twarz robiła wrażenie notorycznego alkoholika. O powstaniu pseudonimu Czesława MiłoszaJAJO” istnieją dwie wersje. Stefan Jędrychowski podaje, że powodem nadania mu takiego imienia był kształt głowy Miłosza przypominający owal. Natomiast Paweł Jasienica o Miłoszu napisze „ …że zgłaszając się skwapliwie do jakiejś roboty wykrzyknął „ja! ja!” i w pośpiechu zaokrąglił końcową samogłoskę w „o”. Stefan Jędrychowski otrzymał w klubie pseudonim „ROBESPIERRE”, ponieważ jak przystało na prawnika był doskonałym mówcą. Jego rewolucyjne poglądy i jego polityczna przyszłość potwierdziły zresztą trafność tego klubowego imienia. Wiesław Brzozowski często opowiadał sprośne kawały, dla tego nazwano go „PADŁEM”, a innego włóczęgę, który potrafił go w tym prześcignąć, Aleksandra Kuczyńskiego przechrzczono „PRZEPADŁEM“. Poetę Teodora Bujnickiego zwano „DORKIEM“, od zdrobnienia jego imienia, ale częściej  „AMORKIEM“ ponieważ miał delikatną, prawie dziecięcą twarz. Józefowi Zdralewiczowi nadano przydomek „HAD” od często powtarzanych przez niego słów „słuchać hadko”.

Często w środowisku akademickim nieznane było imię i nazwisko włóczęgi, lecz gdy wymieniano pseudonim, to każdy wiedział o kogo chodzi. Najlepszym przykładem jest tutaj założyciel klubu Wacław Korabiewicz, któremu niezwykły wzrost (193 cm) zjednał w całym Wilnie miano „KILOMETRA”. Najniższego w klubie , Stanisława Wiśniewskiego, stanowiącego kontrast z „Kilometrem” przezwano „MILIMETREM”. Brat inicjatora-założyciela Akademickiego Klubu włóczęgów Wileńskich Bohdan Nagurski chciał nazwać się „Atamanem“, lecz jego plan zniweczył Zygmunt Drzewiecki oświadczając, że zaakceptuje takie pseudo jeśli środkowe  „a” zastąpione zostanie literą „u” oferując ostateczny rezultat imienia jako „A tu man”. Po przepychankach otrzymał Bohdan Nagurski jednak klubowe imię „MELODYSTA” ponieważ śpiewał w chórze, a także na wyprawach ciągle coś pod nosem nucił.

W dokumentach Akademickiego Klubu Włóczęgów Wileńskich znaleźć można też informację o nadaniu klubowego imienia Tadeuszowi Ginko. „…był to człowiek niezwykle zdolny i pracowity, więc z tego powodu dla kontrastu, sam sobie obrał pejoratywny przydomek „WAŁKOŃ” a koledzy, Rada Włóczęgów to zatwierdziła…“

Akademicki Klub Włóczęgów Wileńskich był organizacją męską, zrzeszającą studentów Uniwersytetu Stefana Batorego. Nie oznacza to jednak, że stronili oni od towarzystwa kobiet. Było wręcz odwrotnie. Ich koleżanki i przyjaciółki uczestniczyły często we włóczęgach ogólnoakademickich, niezbędne zaś wręcz były jako matki chrzestne w czasie chrztu Noworodków. Co więcej, po różnych próbach stworzenia żeńskiego Klubu Włóczęgów, które zainicjował Wacław Korabiewicz „Kilometr”, w roku 1936 powstał także Akademicki Klub Łazanek Wileńskich„.

W końcu lat 20. grupa byłych Włóczęgów z AKWW, którzy ukończyli już studia i rozpoczęli kariery zawodowe, postanowiła powołać nową organizację, tym razem już o określonym charakterze politycznym. Wśród uczestników zebrania, które odbyło się 11 października 1929 roku, w mieszkaniu Teodora Nagurskiego „Ostatniego”, znalazły się wszyscy założyciele AKWW, oprócz Wacława Korabiewicza „Kilometra”. Była to wyraźna kontynuacja działalności grupy ludzi, którzy kiedyś jako studenci zebrali się w Akademickim Klubie Włóczęgów. Teodor Nagurski, w trakcie wystąpienia inauguracyjnego zebrania, wyraźnie zaznaczył, że nowy klub, Klub Włóczęgów Seniorów, miał być dla jego członków miejscem, gdzie będą oni rozwijać swoje inicjatywy podejmowane kiedyś w ramach AKWW. Z tą jednak różnicą, że teraz czynili to ludzie wchodzący już powoli w życie towarzyskie, chcący wypowiadać się także w sprawach społecznych i politycznych. Mający często też osobiste ambicje polityczne.

W trakcie trzech pierwszych spotkań określono formułę nowego klubu i ustalono plan pracy aż do 1 czerwca 1930 roku. Trzy lata działania na zasadach klubu dyskusyjnego pozwoliły Włóczęgom okrzepnąć i przygotować grunt pod czasopismo, które zaczęto wydawać od 6 lipca 1932 roku pod tytułem „Włóczęga”. Łącznie, do kwietnia 1936 r., ukazało się 29 numerów „Włóczęgi”, po czym, z powodu kłopotów finansowych, zaprzestano jej wydawania. Dzięki temu periodykowi, o jednorazowym nakładzie 1 tys. egzemplarzy, Klub Włóczęgów Seniorów mógł dotrzeć ze swoimi ideami do szerszego kręgu odbiorców i w sposób bardziej efektywny wpływać na kształtowanie ich opinii. Dzisiaj „Włóczęga” oraz rękopis kroniki Klubu, zawierający sprawozdania z zebrań od 11 X 1929 r. do 5 VI 1930 r., stanowią właściwie jedyne, dostępne w kraju, źródła o działalności Klubu. Po kilku latach działalności Klub Włóczęgów Seniorów zyskał sobie liczne wpływy na terenie Wilna. Zdaniem autora notatki dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych działo się tak dzięki opinii, że Włóczędzy są w bliskich stosunkach z najwyżej postawionymi osobistościami życia publicznego w Polsce. Podstawę do takich sądów dawały spotkania członków Klubu w publicznych miejscach z urzędującym premierem Januszem Jędrzejewiczem oraz z dwoma byłymi premierami: Walerym Sławkiem i Aleksandrem Prystorem. Dalej były to kontakty z ówczesnym ministrem Schätzlem, pułkownikami Pełczyńskim i Stachiewiczem czy też kierownikiem sekretariatu wojewódzkiego BBWR na Wileńszczyznę, posłem Alfredem Birkenmajerem, oraz wielu innymi osobami. Lider Klubu, Teodor Nagurski, będący wiceprezydentem miasta Wilna, także był związany z BBWR.

Dzięki takiemu usytuowaniu towarzyskiemu Klubu możliwe było wprowadzenie Henryka Zabielskiego na stanowisko referenta litewskiego w wileńskim Wydziale Bezpieczeństwa. To zaś stwarzało możliwości wpływania na kształt polityki narodowościowej na terenie Wileńszczyzny i nie tylko. Przykładowo w trakcie I Zlotu Młodzieży Polskiej z Zagranicy Zabielski korzystając ze swojego stanowiska próbował przekonać delegację Polaków z Litwy o bezsensowności ich oporu wobec władz litewskich i propagował ideę wielkiej Litwy z Wilnem jako stolicą, która tylko jako taka mogła się związać z Polską. Plany Włóczęgów, aby stać się dla MSZ pośrednikiem w kontaktach z Litwinami „bez piany na ustach”, zakończyły się jednak fiaskiem. Ich działalność nie znalazła właściwego zrozumienia w ówczesnych polskich sferach rządowych.

Wojna przyniosła kres działalności Akademickiego Klubu Włóczęgów Wileńskich, Akademickiego Klubu Łazanek Wileńskich oraz Klubu Włóczęgów Seniorów. Wszyscy członkowie tych organizacji rozproszyli się po świecie lub co gorsza zginęli. Podobny los spotkał pamiątki i archiwum klubowe. Część symboli jego historii i tradycji została jednak uratowana, w tym znalazła się włóczęgowska  „Laga”. „Lagę“ wywiózł z Wilna Bohdan Nagurski, a do 1995 roku przechowywał ją w swoim domu Tadeusz Ginko. Przetrwała też pamięć o historii oraz o inicjatywach wspaniałych przedstawicieli tej organizacji na Litwie. Dzięki publikacjom Wacława Korabiewicza „Kilometra “przedstawiciele młodego pokolenia poznali między innymi przygody kajakowej wyprawy do Konstantynopola i jego innych etnograficznych podróży w egzotyczne zakątkach świata. Żywym przekaźnikiem tej tradycji był również Tadeusz Ginko „Wałkoń”, który po wojnie pełnił funkcję nauczyciela jako profesor chirurgii na Śląskiej Akademii Medycznej. W styczniu 1975 r., Tadeusz Ginko „Wałkoń” razem z Wacławem Korabiewiczem „Kilomerem” i Bohdanem Nagurskim „Melodystą” dokonali symbolicznego przekazania tradycji Akademickiego Klubu Włóczęgów Wileńskich do Akademickiego Klubu Kajakowego „Kajman” na Śląskiej Akademii Medycznej. Wyrazem tego było oddanie w nasze ręce symbolu Klubu z Wilna, klubowej „Lagi” oraz sporządzenie specjalnego historycznego aktu na piśmie. Od tamtego momentu klub nasz nosi nazwę: Akademicki Klub Włóczęgów „Kajman” i od 48 lat nieprzerwanie podtrzymuje pamięć o poprzednikach i o historii Polski i Litwy, kontynuując tradycje Akademickiego Klubu Włóczęgów Wileńskich.

Po upadku muru berlińskiego i politycznej transformacji Europy w dniu 13.02.1990 Wacław Korabiewicz (Kilometr) zainicjował na spotkaniu w swoim mieszkaniu w Warszawie w obecności przedstawicieli Polonii Litewskiej reprezentowanej przez Elwirę Ostrowską oraz Michała Kleczkowskiego reaktywację Akademickiego Klubu Włóczęgów Wileńskich. Na spotkaniu tym Akademicki Klub Włóczęgów KAJMAN oddał z powrotem do Wilna w ręce młodych przedstawicieli nowego Akademickiego Klubu Włóczęgów Wileńskich najważniejszy symbol naszych organizacji, klubową „LAGĘ“

W dniu 02.05.2010 podczas wizyty Akademickiego Klubu Włóczęgow KAJMAN na Litwie przedstawiciele Akademickiego Klubu Włóczęgów Wileńskich reprezentowanych przez Julę Vasilewską, Jolantę Wołodko, Ewę Wołodko, Katarzynę Bitovt, Simonę Lisicynę, Krzysztofa Popławskiego, Edwarda Griszyna, Daniela Vasilewskiego, Waldemara Borejko i innych otrzymali na wspólnej uroczystości poświęcenia w Kościele Św. Ducha , wykonaną przez gospodarzy bliźniaczą kopię LAGI jako symbol przyjaźni i braterstwa obu tych organizacji. W dniu tym, połączeni sznurami braterstwa wędrowaliśmy wspólnie po ulicach Wilna z LAGĄ-matką-staruszką oraz młodziutką LAGĄ-córką, śpiewając nową zwrotkę KURDESZA, hymnu obu naszych klubowych organizacji.

Niech nasze LAGI łączą nas wiecznie Nasze wyprawy chronią bezpiecznie Niech przyjaźń będzie pomiędzy nami KURDESZ, KURDESZ nad KURDESZAMI

Od tego dnia czujemy się zobowiązani do wspólnego pielęgnowania tradycji Akademickiego Klubu Włóczęgów na Litwie i w Polsce, szczególnie teraz, w jego stuletnią rocznicę.

W imieniu Akademickiego Klubu Włóczęgów Wileńskich oraz w imieniu Akademickiego Klubu Włóczęgów KAJMAN Jeszcze raz dziękujemy za zaproszenie nas na dzisiejszą uroczystość.

METER

23.05.2023

Informacje zebrane na podstawie bezpośrednich przekazów oraz pisemnych relacji Wacława Korabiewicza (KILOMETRA), Tadeusza Ginko (WAŁKONIA), Bohdana Nagurskiego (MELODYSTY), Czesława Miłosza (JAJO), oraz historycznych opracowań Aleksandra Srebrakowskiego i Waldemara Szełkowskiego. 

 

Dodatkowe informacje

W dniu 21 listopada 1995 we Wrocławiu historyk Dr Aleksander Srebrakowski otworzył wystawę poświęconą Akademickiemu Klubowi Włóczęgów. Jego wystawa Wileńscy „Włóczędzy”, po otwarciu i ekspozycji we Wrocławiu, pokazywana była następnie w Wilnie, w Polskiej Galerii Artystycznej „Znad Wilii” (20 stycznia – 2 lutego 1996); w trakcie „Dni Kultury Polskiej” w Ejszyszkach (20-21 września 1996); w Domu Polonii na zamku w Pułtusku (26 października – 1 grudnia 1996); w trakcie VIII Międzynarodowego Najazdu Poetów na Zamek Piastów Śląskich w Brzegu” (2-5 października 1997), w Bibliotece Narodowej w Warszawie (22 stycznia – 28 lutego 1998) aktualnie zaś znajduje się w Muzeum Historycznym w Głogowie.

Dr Aleksander Srebrakowski jest absolwentem Uniwersytetu Wrocławskiego. Od grudnia 1989 jest zatrudniony w Zakładzie Historii Najnowszej, w Instytucie Historycznym tego uniwersytetu. Zajmuje się badaniem polskich skupisk na terytorium Związku Radzieckiego oraz historią Kresów. Do tej pory, oprócz szeregu artykułów historycznych i popularnonaukowych, opublikował też książki: Sejm Wileński 1922 roku. Idea i jej realizacja, Wrocław 1993 (dodruk 1995), oraz jako współautor ze Stanisławem Ciesielskim i Grzegorzem Hryciukiem, Masowe deportacje radzieckie w okresie II wojny światowej, Wrocław 1993 (wydanie drugie – zmienione i rozszerzone, Wrocław 1994). Przed wystawą o Klubie Włóczęgów przygotował także wystawę historyczną pt. „Wilno Mickiewiczowi”, zrealizowaną w 1989 roku we wrocławskim Muzeum Architektury.

Pieczęć Akademickiego Klubu Włóczęgów Wileńskich znajduje się w posiadaniu jednego z ostatnich Wygów Akademickiego Klubu Włóczęgów KAJMAN po wprowadzeniu Stanu Wojennego, Piotra Fiodora, obecnie Profesora Transplantologii jednej z warszawskich Klinik Chirurgicznych.

Hołd dla Profesora Tadeusza Ginko (Wałkonia)

Hołd dla Profesora Tadeusza Ginko (Wałkonia)

! ⇒ „Tak bylo i być musiało”
Rozmowa z córką Tadeusza Ginko – Anielą Kaczanowską ⇐ !

 

Drodzy przyjaciele, WŁÓCZĘDZY w Polsce i na Litwie.

Drodzy studenci Sekcji Turystyki Górskiej AZS, Śląskiego Uniwersytetu Medycznego.

W dniu 26.05.2023 o godz. 15:00 jedno z pomieszczeń budynku Śląskiej Izby Lekarskiej w Katowicach (ul. Grażyńskiego 49a) otrzyma oficjalną nazwę Sali imienia Profesora Tadeusza Ginko. 

Zaszczyt ten dla wspaniałego Profesora medycyny i niezwykłego człowieka jest zasłużony, jednak spada i na nas, członków Akademickiego Klubu Włóczęgów KAJMAN oraz naszych przyjaciół z Akademickiego Klubu Włóczęgów Wileńskich.

Profesor Tadeusz Ginko (WAŁKOŃ) był ostatnim Wygą „Akademickiego Klubu Włóczęgów Wileńskich“ przed wtargnięciem Rosjan do Wilna w 1939 roku. To jemu (WAŁKONIOWI) i Bohdanowi Nagurskiemu (MELODYŚCIE) zawdzięcza Klub Włóczęgów uratowanie z pożogi wojennej tradycji Klubu oraz naszego symbolu tj. „Włóczęgowskiej Lagi“, która w zagościła od 1975 roku na Śląsku i 13.02.1990 wróciła z powrotem do Wilna. Tadeusz Ginko (WAŁKOŃ) ukończył ostatnie egzaminy z medycyny, po agresji sowietów i zamknięciu najstarszego na Litwie i ufundowanego przez polskiego Króla Stefana Batorego w Wilnie uniwersytetu, rok później, „w języku litewskim“ już w Kownie. Związany lekarskimi powinnościami z działalnością AK na wileńszczyźnie, wspólnie z innymi polskimi żołnierzami dostaje się do niewoli rosyjskiej i spędzi prawie pięć lat na syberyjskim zesłaniu w obozach pracy. Swój obowiązek wobec ojczyzny Polski przedkłada wówczas, nad tym wobec własnej rodziny, cierpiąc z tego powodu tak, jak cierpi człowiek kochający tak samo własną rodzinę jak i swoją ojczyznę. Po powrocie z wygnania, po pewnym czasie osiedla się z rodziną na Śląsku i staje się „szarą eminencją“, nauczycielem przekazującym swoim uczniom, studentom Śląskiej Akademii Medycznej, stare i wypróbowane wartości moralne lekarza, …t.j. powinność bezinteresownego opiekuna najcenniejszego skarbu jakim jest zdrowie każdego pacjenta. Przez komunistyczną władzę szykanowany pozostaje jednak dla nas studentów gwiazdą historii polskiej chirurgii, lekarzem, który wsłuchując się w skargę cierpiącego i w swe własne doświadczenie, kładąc ręce na brzuch chorego stawia właściwą diagnozę, … bez pomocy USG, CT czy MRT.

Dopiero przemiany lat osiemdziesiątych przyniosą mu nadzieję na powrót normalności w życiu społecznym i zawodowym. Walczy o nie tak aktywnie tak jak żołnierz świadom swego celu i jak żołnierz obeznany z walką, mimo podeszłego już wieku i choroby. W latach osiemdziesiątych, w dniu swych urodzin, odchodzi na zawsze. Zawsze zdyscyplinowany, nie szukający porachunków z przeszłością, świadom swojej roli jako głowa rodziny i nauczyciel pokoleń lekarzy, …odchodzi z uśmiechem na ustach.

Jego nie nasączone goryczą, lecz wręcz przeciwnie, chęcią życia i optymizmem „Wspomnienia 1939-1946“ i z lat późniejszych, opracowane przez redaktora Leszka Jana Malinowskiego, (Wydawnictwo Wileńskich Rozmaitości, ISSN – 1230 – 9915, ISBN  978- 83-87865-65-8) polecam tym wszystkim, którzy stykali się z nim na co dzień, wszystkim zainteresowanym tą epoką historii Polski i Wilna, wszystkim Włóczęgom, wszystkim adeptom Śląskiej Akademii Medycznej, czy też studentom Śląskiego Uniwersytetu Medycznego, jak również i tym, którzy czują się zmęczeni „trudami” obecnego życia.

Proszę wszystkich tych dla których bliska jest historia tej wspaniałej postaci, Profesora Tadeusza Ginko (WAŁKONIA) człowieka niezłomnego, prostolinijnego i uczciwego do przekazania szacunku dla jego dzieła życia swoją obecnością w dniu 26.05.2023 o godz. 15:00 w budynku Śląskiej Izby Lekarskiej w Katowicach (ul. Grażyńskiego 49a). 

Proszę Was.

Załóżcie berety i pokażcie WAŁKONIOWI naszą włóczęgowską Lagę, która będzie obchodzić w tym roku 19.12.2023 swoją stuletnią rocznicę

(METER)

Saarbrücken, 15.05.2023

O TYCH, KTÓRZY ODESZLI

O TYCH, KTÓRZY ODESZLI

Kierujemy dzisiaj myśli do najbliższych, tych których już wśród nas nie ma.
Do tych również którzy swoją obecnością, swoimi pomysłami, aktywnością, swoim humorem i sercem swoim zacieśniali więzi braterstwa w rodzinie
Akademickiego Klubu włóczęgów KAJMAN

Eugeniusz Bienias (EUGENIO)
Marek Blachnicki
Róża Cichy (MATKA)
Tadziu Gauda (BULIK)
Tadeusz Ginko (WAŁKOŃ)
Jurek Goniewicz (CZARNY ANIOŁ)
Jurek Jakubek (ŚWISTAK)
Wacław Korabiewicz (KILOMETR)
Wojtek Kossowski (CHOLERNIK)
Olek Kowalski (ŚWINTUCH)
Heniu Krzemiński (TELEWIZOR)
Peter Marek (SZYBKI)
Adam Monsiol (HULOK)
Jasiu Nowak
Stasiu Płaza
Gosia Rutkiewicz (BABKA)
Marek Winiarski (KACZOR)
Andrzej Zajusz (ZAZA)

01.11.2022

Rex felieton akt II.

Rex felieton akt II.

Wyprawa w przyszłość trwa, przy ogólnej próbie utylizacji wszystkich i wszystkiego. Wiara przenosi góry i tego się trzymajmy. Miałem rezerwowy tytuł: „ W rok do setki”, można zakładać, że przy takiej atrakcyjności Kajmana jak nic, za rok będzie trzeba dobierać rzekę do wielkości grupy. I nic nie zniechęci uczestników , czy to wielkie jeziora na Krutyni, czy rwące prądy Dunajca, czy smrodliwe zakątki Wisły, nawet wnoszenie kajaków na pochyłe drzewo na Welu nie zniechęci prawdziwych miłośników przygody! Nie ma takich atrakcji w ekskluzywnych wczasach z ****** przy obrazku. Przygoda jest częścią uczestniczenia w społeczności. A to jest zasługa krzewicieli i propagatorów klubu. Zadziwiające jaki wielki wpływ na funkcjonowanie organizacji mają symbole, zaczynając od wyznawców różnych wersji krzyża, przez duże ptaki ( orły, jastrzębie, wrony), czy kolorowe flagi, po lagi, berety i pieśni. Fantastyczna moc grupy zjednoczonej pod dowolnym symbolem. I tutaj upatruję tej wzrastającej liczby sympatyków klubu. Ten brak różnic społecznych, bo jak tu być Panem …. w krótkich gatkach, po kolana w błocie posuwając kajak po powierzchni czegoś co miało być rzeką? Ogólny brak dostępu do newsu też jest pozytywem, wymuszający nerwowość natłok informacji, a raczej medialna papka, gdy zostaną ograniczone powodują łagodność obyczajów, chęć zauważenia piękna przyrody, uroków drugiego człowieka, piękna płci wszelakiej ( bez szczególnej troski wyszło nowocześnie)! Blask  ogniska poprawia piękno ludzkiego oblicza! No może potrzeba jeszcze troszkę muzyki, ale tylko kapeczkęJ. To nie jest, a może właśnie jest magiczne i ponad wyznaniowe.  W czasach gdy św. Mikołaj musi być „multikolorowy” , symboliczne choinki znikają z świątecznego krajobrazu, by nie ranić uczuć, a epatowanie wspaniałością świątecznej atmosfery jest passe w czasach rozbitych rodzin i społeczności w depresji. Tego potrzebują wszyscy by być razem , czyli nie być odrzuconymi! Należy się cieszyć, że klub się rozrasta i basta! Wyzwaniem jest to zorganizować , ale skoro udało się narodowi wybranemu przejść przez morze Czerwone, wikingom dopłynąć do Ameryki, Napoleonowi dojść pod Moskwę i Czingis-chanowi w drugą stronę, więc to raczej logistyka, niż kłopot. Zawsze jestem gotów służyć pomocą przy organizacji. A propos, czy ktoś dysponuje wolnym miejscem w samochodzie w drodze na spływ? Nasz syn marnotrawny wraca i szuka transportu. Już widzę tę ucztę , na cześć powrotu tego który zaginął , a znów ożył i się odnalazł! A i tu , przypomniała mi się zeszłoroczna edycja konkursu dnia drugiego,na kiszone ogórki i domowy smalec, niechybnie będę się starał wpisać ją w kanon symboli Kajmana, dlatego zlałem już dwie butelczyny wyśmienitej cytrynówki w formie nagrody dla zwycięzców ( aż se naleję , tak dla przyspieszenia czasu)! Nooooo już Was prawie widzę , prawie słyszę, a na pewno czuję. Dla tych którzy mają kłopot z wizualizacją proponuję odszukanie materaca, testowe napompowanie i spuszczenie powietrza, bo nic taki dobrze nie robi na kaca, jak luft z materacaJ. Tak dla ciekawości, moja Agis pojechała, aż za Ełk sprawdzić jak tego lata z komarami, ale tego już raczej nie opiszę , chyba że dzisiaj zadzwoni? Bo nie mnogości ludzi należy się obawiać, a wszelkiego robactwa. I tu koniec o plagach i wirusach, czego sobie i Wam życzę. Mnogość kopruchów jest, dotychczas jak pamiętam nie było to przeszkodą w życiu biwakowym, wszystko można pokochać, może komara też? Szykuje się wspaniała pogoda z całą gamą atrakcji, szykuje się spora gromada , kilka pokoleń. Tych którzy pamiętają jeszcze kajaki z brezentu i tych którzy nie wyobrażają sobie kajaka bez wi-fi ( no troszku wybiegłem w przyszłość). Dla tych którzy rzadko jadą z Śląska na Warszawę, uważajcie na odcinkowe pomiary prędkości! Ciekawe jak będziemy mogli kibicować naszym na Igrzyskach? Oczyma wyobraźni widzę jak z brzaskiem poranka młode pokolenie powraca z recytowanie wierszy nad rzeką, a wielbiciele wczesnorannego moczu rozpoczynają transmisję z Tokio wspierając naszych nieutytułowanych gladiatorów, specjalnej uwadze polecam naszych kajakarzy czy wioślarzy, toż to nasza nadzieja na zmianę dyscypliny narodowej, z dziadowskiej kopanej na wszelakie wiosła. Może jakiś mały rzutnik napędzany bateriami solarnymi pozwoli wyświetlić obraz na prześcieradle rozwieszonym wśród drzew , MAKS? Nie przypominam sobie , by w czasach wspólnych spływów odbywały się jakieś wiekopomne imprezy międzynarodowe, poza najazdem ruskich na Gruzję. Dzisiaj dowiedziałem się, że jesteśmy realnymi kandydatami do medalu w koszykówce 3X3 ( chętni sprawdzą) taka skompresowana wersja dla młodego pokolenia, które nie ma czasu na dwugodzinny mecz, ciach-ciach i jest. A że brać kajmanowa z różnych stron świata spłynie , to może warto pomyśleć o wspólnych konkurencjach para-kajakowych? No może bez zobowiązań, spotkajmy się uściśnijmy i cieszmy się w takt melodii: „upływa szybko życie”, WRÓĆ! Zapomniałem, mamy nasze melodie i hymny, został tydzień ćwiczmy i odliczajmy dni. Pozdrawiam Wszystkich płynących i tych wspominających czasy kiedy dawali radę wejść do kajaka. A w szczególności mojego chorzowskiego kamrata w Toronto, ciekawe jaki tam robią smalec ( smalec z bobra czy łosia, kto słyszał o takim przysmaku?).

rex

Pamięci zmarłych KAJMANÓW

Pamięci zmarłych KAJMANÓW

Zatrzymajmy się dzisiaj na chwilę myślą przy tych
którzy nam bliscy,
a których wśród nas dzisiaj już nie ma.

Eugeniusz Bienias (EUGENIO)
Marek Blachnicki
Róża Cichy (MATKA)
Tadziu Gauda (BULIK)
Jurek Jakubek (ŚWISTAK)
Wojtek Kossowski
Olek Kowalski (ŚWINTUCH)
Heniu Krzemiński (TELEWIZOR)
Peter Marek (SZYBKI)
Jasiu Nowak
Stasiu Płaza
Gosia Rutkiewicz (BABKA)
Marek Winiarski (KACZOR)
Andrzej Zajusz (ZAZA)

Cmentarze są z powodu CORONY teraz niedostępne. Jaskinie jednak nie.
Dzisiaj do jaskini WIKTORÓWKA zszedł Krzysiu Mazik (GLIZDA)
by przy wmurowanej tam tablicy ku pamięci MATKI
zapalić w imieniu KAJMANa świecę dla tych wszystkich,
którzy tak wcześnie odeszli z naszego grona.

01.11.2020

Zaduszki w jaskini Wiktorówka

Cmentarze w Polsce są dziś zamknięte – no i dobrze. Natomiast wejście do Wiktorówki jest tylko zasłonięte belkami żeby jakiś grzybiarz się nie wrąbał. Byliśmy tam w czwórkę dzisiaj i mogłem zapalić dwa znicze; dla Mateczki i Gucia.
Trzymajcie się zdrowo! – Wasz Maziol (GLIZDA)

Czwarta rocznica śmierci MATKI

Czwarta rocznica śmierci MATKI

26 października 2016 odeszła od nas tak cicho jak się nazywała
Róża Cichy. „MATKA”.

Ten bezszelestny krok w inną rzeczywistość wybrała tamtego
wieczoru sama
prosząc nieodstępujących ją na krok w chorobie
i opiekujących się nią; siostrę i dzieci by poszli nareszcie spać.
Chciała sama spotkać się z przeznaczeniem, które wybrała dla
siebie sama.
Szanujemy jej wybór.
Brakuje jednak nam jej uśmiechu.
Brakuje nam też jej ciepła i jej obecności tak jak może
brakować ciepła i obecności Matki.
Zapalmy dzisiaj dla niej płomyk w naszych domach.
METER
26.10.2020

Aliquid fregit

Aliquid fregit

Rex

Wizytując ścianę wschodnia naszej Ojczyzny, z ogólnie wiadomego obowiązku, bo tam mam meldunek i tam leżała moja karta do wolności, zaobserwowałem dziwną anomalię, lub zwyczajnie, jak by to powiedział Aurel, coś się zdupcyło. Ktoś czegoś nam dosypuje do mózgu albo tylko do wody!? To jest niemożliwe,
żeby człowiek z własną matką nie potrafił racjonalnie rozmawiać! Wietrzę podstęp pewnego speca od geotermalnych biznesów, a może to zwyczajne przekazy podprogowe? Sam nie wiem, a i odpowiedzi nie szukam. Jednym słowem, coś się zdupcyło.

Przy okazji przyszło mi przełknąć jeszcze jeden śliski kąsek, mianowicie wspomniana moja rodzicielka zrobiła ogórki. Miały być małosolne, a wyszły śliskie gluty. I tutaj potrzebuje diagnozy fachowca. Czy to kiepskie ogórki, czy chiński czosnek, czy sól z pod zimowych opon, a może ta zainfekowana geotermalna woda? Dzielę się z Wami tą rozterką, bo oczywiście bardziej szkoda mi mamy, a ogórki wystarczyło tylko opłukać.

A szok dopiero nastał, gdy wróciłem na Śląsk, gdzie mojej Agis karta do głosowania czekała w jej wsi i już po kilku godzinach miało być wszystko jasne.

1% co to jest? To jest przy 0,2 promila w dniu następnym dużo, zostało 0,2 promila które rano trzeba było zredukować, kac po wiejskim bimbrze minął, a z resztą trzeba będzie żyć. Ale z drugiej strony, to może i dobrze, że wreszcie nie będę mogli na nikogo innego zwalić odpowiedzialności za nadciągający upadek. I po co ja
Wam to wszystko plotę, nastały czasy, do których należy się przystosować, dlatego skoro mają już swojego sołtysa, to Nam pozostaje mieć coś własnego, a
nawet swojskiego!? Chcę ogłosić konkurs dnia drugiego, na dwie krauzy (dla Litwinów: słoiki), pierwszy dotyczy sławetnych ogórków, a drugi smalcu.

Osobiście funduje nagrodę, nic innego jak wspomniany sławetny wschodnio-polski bimber. Oczyma wyobraźni widzę zastawione stoliki turystyczne (przepraszam Glizda, za te stoliki, ale to się już chyba nie zmieni) sznitami z tłustym i łogórkami z plastikowego bukłaku na wodę, który w czasach już niestety minionych robiła nieodżałowana Matka.

Rzucam wyzwanie: która gospodyni, potrafi przyrządzić smalec z tej świni (miejsce na dowolny obrazek), a który kucharz swój ogórek wychwali (tutaj bez obrazka, zbereźniki)? Czyż nie jest to odpowiednia zachęta do wspólnego sprawdzenia smaków świata, daj Bóg spróbować kanadyjskiego smalcu, wykwintnych francuskich frykasów z wieprzowej dupy (musiałem to napisać), niemieckiego szpeku z richtich dobrym chlebem, a może ktoś jeszcze pamięta litewski chleb i ogórki z miodem. Liczę też na udział w konkursie zastępu braci myśliwskiej. A i proszę o wyrozumiałość dla wegańskiego smalcu. Mocno się rozmarzyłem i już nie mogę się doczekać Was wszystkich. Pamiętajcie: smalec i ogórki pozwolą przetrwać wszystko, pięć lat szybko minie. A nam może narodzić się nowa wspaniała tradycja dnia drugiego, bo nie ma nic lepszego na kaca, jak luft z materaca.

Pysk

ps. Gdyby brakowało pomysłu na dzień trzeci, to można sprawdzić się w robieniu nalewek, ale to może być kłopotliwe, bo jaka może być w takim konkursie nagroda? Może jakiś turystyczny respirator. W służbie zdrowia się marnują, to może w kajakach się przydadzą?

(19.07.2020)

Aliquid fregit – wydanie krytyczne

Aliquid fregit – wydanie krytyczne

Rex (z komentarzem krytycznym Metra)

Drogie KAJMANy,
(…) Przed tygodniem (19.07.2020) zaskoczony zostałem korespondencją otrzymaną w mailu od Rexa z prośbą o podanie do wiadomości ogólnej jego przemyśleń sformułowanych w formie felietonu. Ucieszyłem się niezmiernie, bo rzadko kto pisze do mnie, a tym wypadku do nas wszystkich. Z reguły sam ślęczę nad tastaturą i wystukuję do Was to co trzeba do wiadomości podać.
A tu nagle taka niespodzianka.
Artur donosi na wstępie:

Hej Andrzeju!
Mamy z Agis nadzieję, że wszystko u Was przebiega bez zakłóceń i już za dwa tygodnie się spotkamy nad brzegiem Obry?
W nocy napadła mnie pierwszy raz wena, nie wiem skąd się to bierze ale chyba to jakiś podstęp mózgu? Na mój malutki rozumek mogę to wyjaśnić książkami, które ostatnio czytam lub słucham i z lektur wnioskuję że pisać każdy może! Dlatego popełniłem coś co na własny użytek nazwałem felietonem. Jeśli uznasz że tekst nie godzi uczuć społeczności kajmanowej, a zawarta propozycja konkursu wyda Ci się warta promocji, to wypuść z Twojego maila załączony tekst.

Bimber już zarezerwowałem 🙂

Pozdrawiam

Rex

Kochani.

Zrozumiałem chyba doniosłość tego wydarzenia, t.j. faktu, że kogoś w nocy myśli napadły i zechciał do nas napisać. Podłechtany zostałem też faktem zwrócenia się do mnie w sprawie oceny wpływu wartości przemyśleń REXa na nasze kajmanowe uczucia. Otrząsnąłem się jednak z proponowanej idei przejęcia roli cenzora. Dlatego zamieszczam tekst REXa w całości będąc przekonany, że nie wpłynie on w żadnym stopniu na pogorszenie naszych gorących uczuć do nas samych. Być może wręcz je poprawi.

Wizytując ścianę wschodnia naszej Ojczyzny, z ogólnie wiadomego obowiązku, bo tam mam meldunek i tam leżała moja karta do wolności, zaobserwowałem
dziwną anomalię, lub zwyczajnie, jak by to powiedział Aurel, coś się zdupcyło. Ktoś czegoś nam dosypuje do mózgu albo tylko do wody!? To jest niemożliwe,
żeby człowiek z własną matką nie potrafił racjonalnie rozmawiać! Wietrzę podstęp pewnego speca od geotermalnych biznesów, a może to zwyczajne przekazy podprogowe? Sam nie wiem, a i odpowiedzi nie szukam. Jednym słowem, coś się zdupcyło.

Przy okazji przyszło mi przełknąć jeszcze jeden śliski kąsek, mianowicie wspomniana moja rodzicielka zrobiła ogórki. Miały być małosolne, a wyszły śliskie gluty. I tutaj potrzebuje diagnozy fachowca. Czy to kiepskie ogórki, czy chiński czosnek, czy sól z pod zimowych opon, a może ta zainfekowana geotermalna woda? Dzielę się z Wami tą rozterką, bo oczywiście bardziej szkoda mi mamy, a ogórki wystarczyło tylko opłukać.

A szok dopiero nastał, gdy wróciłem na Śląsk, gdzie mojej Agis karta do głosowania czekała w jej wsi i już po kilku godzinach miało być wszystko jasne.

1% co to jest? To jest przy 0,2 promila w dniu następnym dużo, zostało 0,2 promila które rano trzeba było zredukować, kac po wiejskim bimbrze minął, a z resztą trzeba będzie żyć. Ale z drugiej strony, to może i dobrze, że wreszcie nie będę mogli na nikogo innego zwalić odpowiedzialności za nadciągający upadek. I po co ja
Wam to wszystko plotę, nastały czasy, do których należy się przystosować, dlatego skoro mają już swojego sołtysa, to Nam pozostaje mieć coś własnego, a
nawet swojskiego!? Chcę ogłosić konkurs dnia drugiego, na dwie krauzy (dla Litwinów: słoiki), pierwszy dotyczy sławetnych ogórków, a drugi smalcu.

Osobiście funduje nagrodę, nic innego jak wspomniany sławetny wschodnio-polski bimber. Oczyma wyobraźni widzę zastawione stoliki turystyczne (przepraszam Glizda, za te stoliki, ale to się już chyba nie zmieni) sznitami z tłustym i łogórkami z plastikowego bukłaku na wodę, który w czasach już niestety minionych robiła nieodżałowana Matka.

Rzucam wyzwanie: która gospodyni, potrafi przyrządzić smalec z tej świni (miejsce na dowolny obrazek), a który kucharz swój ogórek wychwali (tutaj bez obrazka, zbereźniki)? Czyż nie jest to odpowiednia zachęta do wspólnego sprawdzenia smaków świata, daj Bóg spróbować kanadyjskiego smalcu, wykwintnych francuskich frykasów z wieprzowej dupy (musiałem to napisać), niemieckiego szpeku z richtich dobrym chlebem, a może ktoś jeszcze pamięta litewski chleb i ogórki z miodem. Liczę też na udział w konkursie zastępu braci myśliwskiej. A i proszę o wyrozumiałość dla wegańskiego smalcu. Mocno się rozmarzyłem i już nie mogę się doczekać Was wszystkich. Pamiętajcie: smalec i ogórki pozwolą przetrwać wszystko, pięć lat szybko minie. A nam może narodzić się nowa wspaniała tradycja dnia drugiego, bo nie ma nic lepszego na kaca, jak luft z materaca.

Pysk

ps. Gdyby brakowało pomysłu na dzień trzeci, to można sprawdzić się w robieniu nalewek, ale to może być kłopotliwe, bo jaka może być w takim konkursie nagroda? Może jakiś turystyczny respirator. W służbie zdrowia się marnują, to może w kajakach się przydadzą?

(19.07.2020)

Jako przyjaciel REXa, oraz doceniając jego poczucie humoru pozwoliłem sobie jednocześnie przekazać REXowi kilka moim zdaniem cennych uwag, z nadzieją, że
też nie urażę jego wrażliwości.

Zamieszczam je poniżej.


Drogi Arturze,
schlebiasz mi swoją prośbą o cenzuralne dopuszczenie Twego felietonu do mediów KAJMANA. Ty przecie REX, czyli KRÓL jesteś, a ja i my wszyscy Twoimi poddanymi. Jakże mógłbym więc sprzeciwić się woli mego Pana i Władcy na nieopublikowanie myśli Waszej Wysokości.

Nie mogę też odmówić Waszej woli i prośby dla mego spojrzenia na to, co Najjaśniejszy Pan napisał. Moje skromne poniżej zamieszczone uwagi proszę jednak do serca nie brać poważnie, bo serce Waszej Wysokości jest naszym skarbem narodowym i nadwątlenie jego nieodzownej funkcji, pozwalającej utrzymać panowanie Najjaśniejszego Pana nad naszym ludem, mogło by przynieść skutki fatalne.

Powracając do prośby Najjaśniejszego Pana, czyli oceny felietonu ręką własną Waszej Wysokości pisaną, pozwolę sobie kilka uwag uczynić, które dadzą, moim skromnym zdaniem bazę, dla utrzymania poddanych NP w dobrej kondycji psychicznej i fizycznej, zadowolenia i poczucia szczęścia, …że ich władca REX czyni dla nich wszystko co najlepsze.

W pierwszych zdaniach swej odezwy do swego ludu (felietonu) daje Wasza Wysokość upust swoim emocjom niezadowolenia z tego powodu „że coś się zdupcyło“. Moim zdaniem Wasza Wysokość jako REX i Władca nie powinien nikomu zdradzać swoich emocji. To może jedynie posłużyć rebeliantom (których teraz po lasach pełno) za dowód Najjaśniejszego Pana słabości. Zadaniem Króla jest walczyć bez frustracji do końca. Znana nam jest powszechnie znajomość obcych języków, w tym łaciny przez Waszą Wysokość. Odradzam jednak delikatnie Waszej Wysokości, który nam jako REX i Władca panuje, używanie łaciny plebejskiej w stylu „że coś się zdupcyło“. Zamiast tego bez zwątpienie zmysłowego sformułowania zachęcam zastosować formę literacką (dostępną n.p. w wyszukiwarce w GOOGLE’a) „aliquid fregit“. (Osobiście też ją tam znalazłem). Nasz lud i tak tego, co Jego Wysokość pisze nie zrozumie, …ale podziw dla Władcy pozostanie.

W sprawie ogórków i szmalcu przychylam się do propozycji Waszej Wysokości, by na OBRZE-2020 oddano szmalec zesmażany przez poddanych Waszej wysokości do Waszej oceny i Waszej nagrody, … ale może nie ten z wieprzowiny, lecz z gęsiny, bo z gęsiny lepszy. Jeśli chodzi o „Bimber”, to moim zdaniem Najjaśniejszemu Panu z ust takie słowo jak BIMBER też nie przystoi. Proponuję dla zwycięzców proponowanego przez Waszą Wysokość konkursu kilka flaszeczek Bordeaux lub Burgunda przygotować.

Mam nadzieję, że moimi uwagami, nie jako cenzor lecz przyjaciel, spełniłem oczekiwania Waszej Wysokości.

Padam do Najjaśniejszego Pana nóżek.

METER

Saarbrücken, 26.07.2020


Pamięci Piotra

Pamięci Piotra

(Poetka)

Kto nas kiedyś pozbiera
i na wyprawę zabierze
byśmy mogli jak niegdyś
spłynąć trzymając się marzeń
Jednego łódka tu

a drugiego w innym miejscu Styks przemierzy

Kto odgrzebie z pamięci
pozostawioną tabliczkę pod ziemią
rozsypany maczek napisanej książki
pękniętą strunę zakurzonej gitary
i ze strychu wytarte karty śpiewnika
biało czarne fotki te jeszcze z kliszy
szybkie zapiski z marginesów zdarzeń
niewyraźne przez mgłę opowieści
i wiersz jak pożółkły liść
w szufladzie pomiędzy starymi mapami
Kto to wszystko ogarnie
gdy nas dzień w raju zastanie
Kto nas wszystkich odnajdzie
byśmy już bez zbędnych marzeń
mogli razem płynąć rzeką radości

 

 

R.I.P.

Piter, bez Ciebie nie będzie już tak samo.
Zabraknie Twojego optymizmu,
Nieustającego uśmiechu,

dystansu do rzeczy ważnych i najważniejszych,
działań skuteczniejszych niż możliwości,
pomocnych dłoni dla wszystkich…

Żyłeś szybko, jakbyś chciał być w wielu miejscach na raz,
odszedłeś jeszcze szybciej, zbyt szybko!

Miejsce w kajaku

i niestrudzone wiosła za moimi plecami
zawsze zachowam w pamięci.
Bądź szczęśliwy tam gdzie jesteś.

 

POETKA
Regensburg, 14.02.2020

KURY „WOLNEGO WYBIEGU”

KURY „WOLNEGO WYBIEGU”

Czekałam na wschód słońca, przemarznięta, owiewana wiatrem w temperaturze kilku stopni, a tu jak na złość, wszystko pokryte mgłą. Obłoki wisiały ciężko nade mną zasłaniając wioskę oraz stożkowe chaty położone poniżej. Nadzieja, że wschód słońca okaże się niezapomnianym nie miała się spełnić. Nocowaliśmy w chatach tubylców, dość wysoko, bo na 1600 m n. p. m. w wiosce indonezyjskiej WAE REBO. Tych kilka chat tworzących wioskę znajduje się na mało znanej i nieuczęszczanej przez „turystów z zachodu” – wyspie FLORES. Mieszkańcy, zostali wygnani z wybrzeży w XVI wieku, przez napływające obce ludy wyspiarzy mórz południowych Indonezji i uciekając w głąb lądu, znaleźli bezpieczne miejsce do życia wśród wzgórz porośniętych bujnym lasem tropikalnym.

Zrobiło się parno, a po dwóch godzinach oczekiwania, słońce zaczęło przezierać przez włóczące się mgły. Dookoła rosły wysokie palmy betelowe, krzewy kawowe z zielonymi kulkami owoców, paprocie drzewiaste. Można było także wypatrzyć drzewka kakaowca. W dole mieszkańcy wioski budzili się i odziani w kolorowe, ręcznie przędzione chusty-narzuty powoli wychodzili ze swoich oryginalnych chat. Słychać było pianie kogutów wioskowych, gdakanie kur, popłakiwania niemowląt. Te chaty to właściwie sam dach, stożek schodzący aż do ziemi. Niski otwór stanowił drzwi wejściowe, a małe kwadratowe okienka wycięte były w tym stożkowym dachu, wykonanym z liści palmowych, powiązanych silnym łykiem. Lud niezależny, samowystarczalny budował i buduje nadal domy z tego, co daje otaczająca przyroda. Zostaliśmy zaproszeni przez wodza wioski, starego Thomasa do jego namiotu- szałasu, położonego centralnie. Tam odbyła się półgodzinna ceremonia powitalna, po której można było zacząć zwiedzanie, fotografowanie i „rozmowy” z kobietami jego klanu, oczywiście na migi, a także obserwować bawiące się dzieci. W jednej chacie z bambusową podłogą, która ma średnicę ok. 30 metrów mieszka kilka wielopokoleniowych rodzin z dziećmi i staruszkami. Każda rodzina zajmuje swój segment. Na ścianie wiszą najpotrzebniejsze przybory kuchenne, sita, żelazne garnki, koszyki wyplatane z liści palmowych, czerpaki z tykwy, noże, ręcznie tkane ściereczki. W chacie jest mroczno, a dym z kilku rodzinnych palenisk okopca wnętrze, ciągnąc się po ścianie pod sam sufit i dalej do otworu „kominowego”. Łazienka to obmurowane, kwadratowe pomieszczenie za domem z ujęciem wody, które tworzy miejsce do mycia i prania. Obok podobne, kucane W.C, z sączącą się wodą z rurki.

To urokliwe miejsce na większości odwiedzających robi niesamowite wrażenie. Wioska niespotykana nigdzie indziej, przez swoje odosobnienie i położenie w trudno dostępnych górach jest unikalna na skale światową, co zauważyła już organizacja UNESCO.

Wędrowaliśmy po wyspie FLORES.
Odwiedzaliśmy wygasłe wulkany, wspięliśmy się na trójszczytowy stożek z kolorowymi jeziorkam,i zajmującymi kratery wulkanu KELIMETU. Ciekawostką jest, że te jeziorka nawet trzy razy do roku potrafią zmienić kolor. Każde jest inne, zależnie od ilości gazów i stężenia siarki zawartej w wodzie. Potrafią być czerwone, granatowe i zielone, innym razem białe, czarne lub szmaragdowe. My podziwialiśmy kolory blado niebieskie, turkusowe i ciemno zielone. Wielu nierozważnych turystów straciło życie, gdy stąpając po niezabezpieczonym i kruchym obramowaniu skalnym spadło i rozpuściło się w tym złudnym kwaśnym błękicie…

Pewnego dnia zawitaliśmy w bimbrowni. Pędzi się tu alkohol z owoców specjalnej palmy, odprowadzając przedestylowany płyn rurami bambusowymi do kanistrów po… benzynie. Skosztowaliśmy tego specjału. Najlepiej oceniliśmy 50% destylat. Cały zagajnik bambusowy pachniał bimbrowym aromatem. Oglądaliśmy zabudowania tej, jakże potrzebnej w kraju muzułmańskim „fabryczki”. Należy zaznaczyć, że wyspa FLORES jest w dominującej części katolicka, na Bali wyznaje się buddyzm, a w większości pozostałych wysp Indonezji – islam. Tam też nie jada się wieprzowiny i nie pije alkoholu. Ze zdziwieniem spostrzegliśmy przywiązane sznurkiem za nogę czarne świnie i koguty. Taki tu zwyczaj, by zwierzęta domowe nie rozpełzły się po polach i zagajnikach, gdzie są narażone na ataki leśnych drapieżników, ptaków a nawet waranów. Kury wolnego wybiegu mają niecały metr wolności, tylko tyle, na ile pozwala im długość palmowego sznurka.

Warany zamieszkują archipelag KOMODO oraz inne mniejsze wyspy. Potrafią szybko pływać, ale na ogół nie oddalają się dalej niż sto metrów od brzegu. Po lądzie potrafią biec z prędkością 30-40 km/godzinę. Żywią się padliną. Są dobrymi myśliwymi. Ich łupem padają ptaki a nawet jelenie i sarny. Najpierw gryzą swoją ofiarę, a potem wpuszczają do rany zainfekowaną licznymi bakteriami ślinę, powodując sepsę. Zwierzę po kilku dniach pada, wówczas warany, mające świetny węch, szybko znajdują swoją zdobycz i ją zjadają.

Młode warany wykluwają się z jaj, złożonych w kopcach, usypanych przez inne zwierzęta, głównie ptaki, podobne do naszych kur domowych. Samica warana wykazuje się cierpliwością tylko przez trzy miesiące, doglądając jaj, potem je porzuca. Młode zaraz po wykluciu wdrapują się na palmy i tam bytują, żywiąc się ptakam, do czasu aż nie osiągną przynajmniej metra długości. Wtedy schodzą z palmy na ziemię i już nie muszą się obawiać, że zostaną zjedzone przez osobniki własnego gatunku. Rozpoczynają samodzielne życie. W lipcu i sierpniu warany mają okres godowy i są bardziej zainteresowane znalezieniem partnera w pobliskich lasach i wzgórzach niż polowaniem na turystów. Dzięki temu mogliśmy względnie bezpieczniej spacerować po lesie. Chodziliśmy prowadzeni przez czujnego tubylca, rangera, znającego zwyczaje gadów. Dwumetrowy kij rozwidlony na końcu, był zabezpieczeniem przed atakującym waranem.

Na wyspach archipelagu KOMODO rybacy sprzedają różne wyroby z muszli, miseczki wykładane macicą perłową, naszyjniki i bransoletki z pereł hodowanych w pobliskich zatokach. Perły mają nieregularne kształty, a kolory ich są zachwycające: różowe, białe, szare i nawet czarne.

Handlarze, zachwalający swoje wyroby, kręcą się po największym na wyspie FLORES mieście portowym LABUAN BAJO. Wypatrują turystów w hotelach, turystów pływających na łódkach, a nawet dopadną ich podczas kolacji przy portowym targu rybnym. Zawsze ktoś się skusi.

Wypłynęliśmy w trzydniowy rejs małym stateczkiem z pięcioosobową załogą: kapitanem, kucharzem i trzema marynarzami. Potrawy były smacznie rzyrządzone i ładnie podane. Rankiem obserwowaliśmy jak załoga łowi ryby, a już po południu mogliśmy je konsumować. Owoce zakupione na lądzie smakowały wybornie, zwłaszcza czerwony, nakrapiany pesteczkami dragon fruit. Wieczorami podziwialiśmy zachody słońca. Mijając liczne niezamieszkałe wysepki nurkowaliśmy z upodobaniem, wylegiwali na słońcu, skakali do wody z burty motorówki. Niektórym udało się dojrzeć w mrocznej toni ławice mant, co jest nie lada wyczynem. Rafy wokół wysp są bajeczne, znaczone kolorem jasnoturkusowej wody. Bogactwo ryb i roślin niebywałe. Plaże z różowym piaskiem były dla nas nie lada zaskoczeniem. Kolor bierze się od pokruszonych i rozdrobnionych falami przyboju koralowców. Raz oczom naszym ukazała się piaszczysta plaża pośrodku morza. Niesamowite wrażenie. Plaża, a wokół turkusowe morze z rafą koralową. Może za kilka tysięcy lat powstanie tu następna wyspa koralowa?

Niektóre rozrzucone falami po plażach muszle, są tak ogromne, żezmieściłoby się w nich koło ciężarówki.
Gdzie nie spojrzysz w przybrzeżnej wodzie widać rozgwiazdy, omiatane falami ławice drobnych kolorowych rybek, glony, wodorosty i cały pozostały podwodny świat, o którym marzyliśmy by go zobaczyć.
Dlatego należy marzyć, bo marzenia czasem się spełniają.

Urszula Wilczek 25.09.2019